"Podwójny Uśmiech"
Menu
Subskrypcja


Wyszukiwarka


System zarządzania treścią dostarczyła firma Hyh - tworzenie i projektowanie stron Katowice.

Konkursy

Konkurs "Mój bliźniaczy poród"

Trzy wzruszające opowieści o bliźniaczych porodach naszych koleżanek. Zapraszamy do ich lektury

Mój bliźniaczy poród

Aha! Znów któraś płacze. Co dzieję się teraz? Jest głodna, chce pić a może trzeba przewinąć? Lekko półprzytomna biegnę aby sprawdzić czego tym razem potrzebują moje maleństwa.
Czekałam na nie 5 lat. Już prawie straciłam nadzieję...

Pewnego dnia postanowiliśmy z mężem, że to już czas, że chcemy mieć tę nasza upragniona wspólną istotkę, dla której chce się żyć, i którą chce się otaczać miłością i opieką. Kiedy po kilku miesiącach starań nic nie wychodziło skonsultowałam się z lekarzami.
- Proszę pani, proszę jeszcze być cierpliwą, po roku wrócimy do rozmowy jeśli nie uda się państwu, mówili lekarze. Skoro tak, ok.
Rok... trzeba widocznie wziąć głęboki oddech i poczekać.
Po roku jednak nic się nie zmieniło, a my staliśmy się troszkę przygnębieni. Wróciliśmy więc do rozmów z lekarzami. Zaczęło się szukanie. Szpital, badania zabiegi, leki... bardzo kosztowne leki. Po dwuletnim leczeniu nadal nic. Było nam coraz ciężej. Pojawiały się myśli o adopcji, samotnej starości, czuliśmy pustkę, mimo wzajemnej miłości każde z nas bało się, że nie doczekamy się tej kruszyny, która mogłaby wszystko zmienić.
Wokół same dzieci. Wszyscy je mają, wszyscy o nich mówią. Rytm życia naszych znajomych był już zupełnie inny niż nasz. Przyjaciele mieli czas na spotkania wtedy, gdy my pracowaliśmy, leczyliśmy się, kiedy byliśmy zmęczeni. My znów wtedy, kiedy oni prowadzili tak zwane "życie rodzinne".
- Jak spędzacie wakacje? Gdzie jedziecie?
- Nigdzie, odpowiadaliśmy. Każde wakacje podporządkowane były staraniom o dziecko.
Urlop był dobrym momentem na szpital, lekarzy, skupienie na sobie. Nie trzeba było zmuszać się do robienia dobrych min w pracy i nie trzeba było obawiać się, że mnie zwolnią jeśli zobaczą na dokumencie numer jednostki chorobowej. Po czterech latach byliśmy już bardzo smutni, czuliśmy się staro. Każde z nas miało swoje frustracje. Nasz dom stał się cichy, a ta cisza zaczynała zwyczajnie boleć. Pomocna okazała się pani psycholog.
Wiedzieliśmy, że została już tylko ostatnia droga, IVF. No tak, ale jak poddać się temu wszystkiemu, kiedy się pracuje? Przygotowywanie się do zabiegu to nie tylko branie lekarstw, to długie wizyty u lekarzy o różnych porach dnia, to w końcu wyjazd na wiele dni na koniec Polski, aby poddać się zabiegowi. Urlop nie zawsze można było brać wtedy, gdy się go potrzebowało. Bałam się, co na to moi pracodawcy. Przyznać się do problemu nie bardzo chciałam. W końcu to była moja osobista sprawa, a poza tym bałam się, że szybko się mnie pozbędą. Jakoś to sobie jednak ułożyłam, nawet pracę miałam taką, aby móc sama decydować o czasie, który na nią poświęcam. Decyzja była niełatwa, bo trzeba było tym staraniom podporządkować całe życie. W dodatku robić to w pewnej tajemnicy, aby nie zaszkodzić sobie zawodowo. Samo staranie się o dziecko było już wystarczająco frustrujące, a tu jeszcze cała masa spraw na głowie do załatwienia. W końcu pojechaliśmy. Pierwsza wizyta w Białymstoku o 9 rano, wtedy otwierają klinikę. Jechaliśmy od 4 rano, a tu jeszcze trzy godziny czekania na swoją kolejkę. Potem badania, jedno, drugie, trzecie, znów dwie godziny przerwy, czekamy na wyniki. Weekendy spędzone w podróżach i napięciu. Potem branie leków, zastrzyków, tabletek, serie USG.
W klinice trzeba było się pojawiać czasem w środku tygodnia, aby zobaczyć jak idą postępy. Znów zrywanie się z pracy z duszą na ramieniu, czy szef pozwoli wziąć za dwa dni wolne. Martwiłam się co będzie jeśli się nie zgodzi, bo wiedziałam, że muszę jechać do kliniki.
Jakoś się udawało.
Pierwsza próba, jedziemy. Była zima. Oto mój urlop. Mąż dojeżdża tylko na kilka niezbędnych dni, bo w pracy gonią go terminy. Pośpiech, stres, a tu przecież przydałby się spokój w tej i tak niełatwej sytuacji. Po dwóch dniach okazuje się, że mam grypę. Nie wiedziałam, co robić, byliśmy w środku całego przygotowania do zabiegu. Wspólnie z lekarzami zadecydowaliśmy, że idziemy za ciosem. W końcu kobiety zachodzą w ciążę, nie zawsze będąc zdrowe. Było jeszcze 10 dni do transferu, zdążyłam wyzdrowieć. Zarodki okazały się ładne i dobrze się podzieliły. W klinice spotykam ludzi, którzy nareszcie nas rozumieją. Nie musimy się długo znać, aby nawiązać naprawdę bliskie znajomości. Mamy te same problemy, rozumiemy się bez słów.
Nadszedł dzień transferu, myślę już tylko o tym aby się udało. Usypiam po narkozie, mówię coś do siebie czy modlę się - nie wiem. Budzę się w sali pozabiegowej, jest jak w niebie - niebiesko, czysto i chłodno. Obok mnie koleżanki, przy niektórych siedzą mężowie, czekając aż się obudzą albo trzymając się za ręce uśmiechają się do siebie ufni w to, że się udało.
Wracamy do domu, mąż nie pozwala mi nic robić, mam leżeć do czasu testu ciążowego.
Na dzień przed testem pojawia się krwawienie... Płacz i telefon do lekarza. Nie udało się...
Po roku poddaliśmy się ponownie jeszcze jednej próbie. Nadszedł dzień testu, dwie kreski bardzo szybko się pojawiły. Spokojnie wchodzę do sypialni i mówię do śpiącego męża:
- Wygląda na to że się udało.
- Co się udało?
- No, chyba jestem w ciąży
Mąż siada zaspany na łóżku
- Ale jak to "chyba", a to kiedy będzie wiadomo ?
- Chyba dopiero jak urodzę, odpowiadam cicho bojąc się zapeszyć...
Jedziemy do kliniki zobaczyć czy "udało się". Leżę na fotelu, lekarz bada mnie ultrasonografem
- Mamy ciążę mnogą proszę pani, a tutaj biją serduszka.
- Proszę? Pytam, mając łzy w oczach. Michał! Słyszysz? Chodź tutaj proszę! - Oboje płaczemy, tym razem to łzy radości.
Po 35 tygodniach zabierają mnie na salę porodową. To moment, który wyobrażałam sobie setki razy. Kiedy oglądałam filmy z podobnymi scenami płakałam jak bóbr, marząc o takiej chwili. Czuję, jak znieczulenie zaczyna działać, drętwieją mi nogi, jestem lekko otępiała, ale przytomna. Zapalają się górne światła lamp, lekarz w zielonym kitlu jest przy mnie. Nagle słyszę słabiutki głosik, to płacz mojej pierwszej córeczki Hani.
- O Boże!, czy to m o j e dziecko tak płacze? Pytam położnej.
- Tak! To pani córeczka! Podaje mi do pocałowania zawiniętą w pieluszkę małą istotkę.
Za chwilkę podobny drugi płacz, i daję całuska Zuzi. Od razu widzę, że są zupełnie inne.
Zaczynam zasypiać, czuję, że jestem najszczęśliwsza na świecie. Teraz mamy już wszystko co najważniejsze - rodzinę.
Agunec

DWA MAŁE GROSZKI

Od dnia 05 czerwca 2003r., czyli dnia kiedy dowiedzieliśmy się, że zostaniemy podwójnymi rodzicami minęły długie, długie tygodnie.
W 38 tygodniu wyglądałam i czułam się jak bomba zegarowa, która w każdej chwili może wybuchnąć. Ze względu na przeprowadzone badania USG, które wykazały małą ilość wód płodowych w „worku” u Wojtusia położono mnie do szpitala zanim cokolwiek się zaczęło dziać.
Przez dwa tygodnie ciąży rzetelnie chodziliśmy do szkoły rodzenia i strasznie zależało nam na rozwiązaniu naturalnym. Niestety w ostatnich tygodniach okazało się, że Wojtuś położył się w poprzek i inne rozwiązanie niż cesarskie cięcie nie było możliwe.
We wtorek byłam już w szpitalu. Teraz zwracam się do wszystkich matek, które ze względu na komplikacje ciążowe muszą leżeć w szpitalu dłużej niż dwa dni:

WSPÓŁCZUJĘ Z CAŁEGO SERCA

Mimo to, że szpital już znałam, lekarzy też to były to nieprzyjemne chwile. Ta okropna bezczynność, leżenie i badanie, badanie i leżenie. Kobiety, które opowiadają niestworzone historie i dają tysiąc rad. Potworność. Fajne było chyba tylko to, że dość często mogłam posłuchać jak biją serduszka maluchów podczas badania KTG.
Zaplanowana byłam do cięcia cesarskiego, ale nie można przecież(no może nie do końca) dać się pociąć na życzenie.
Wyczekałam do czwartku rano. Złapał mnie lekki skurcz. Nawet nie wiem czy to był skurcz, bo następny się już nie pojawił. Ja spanikowałam, pielęgniarki poleciały po lekarzy no i za chwilę już mnie szykowali do operacji. I powiem Wam:

BAŁAM SIĘ JAK NIE WIEM CO

Mąż wcześniej zawiadomiony przyleciał jak do pożaru. Przerażony, ale dzielny. Już zaraz wieźli mnie na salę operacyjną. Długi biały korytarz, na ścianach zdjęcia małych dzieci. Pomyślałam: już zaraz też będę takie mieć. Nawet dwa. Do sali zaczęli się schodzić lekarze, pielęgniarki, anestezjolodzy i Bóg wie jeszcze kto. Znieczulili mnie tylko miejscowo, za co im bardzo dziękuję, bo to co przeżyłam podczas całego porodu było niesamowite. Atmosfera była bardzo miła. Czułam jak cała się trzęsę ze strachu. I ta jedna myśl:

ZA CHWILĘ BĘDĘ MAMĄ, PODWÓJNĄ MAMĄ

Anestezjolodzy rozbawiali mnie wciąż rozmową, a właściwie to chyba ja ich rozbawiałam. Buzia od gadania mi się nie zamykała(stres pewnie) i po pewnym czasie o 14.45 lekarze wyjęli z mojego brzuszka Wiktorka. Pokazali mi go nad serwetą zasłaniającą. Taki czerwony, skulony bąbelek. I w minutę później o 14.46 przyszedł na świat Wojtuś. Był znacznie mniejszy. Zabrali je do mierzenia, ważenie itp.
Łzy mi popłynęły po policzkach i pomyślałam, że dobrze, że już są na świecie. Nie muszę się już martwić, że im w brzuszku ciasno, głodno i niedobrze. Na korytarzu czekał mąż. Cały rozpromieniony, przestraszony ale bardzo szczęśliwy. Powiedział:

WIDZIAŁEM NASZE GROSZKI

Przywieziono mnie na salę poporodową. Po 40 minutach przywieziono dzieci. Położna położyła je koło mnie i pomogła przystawić je do piersi. I tak po godzinie od urodzenia, moje chłopaki jadły sobie w najlepsze mleko mamusi, a ja poczułam, że nigdy nie byłam tak szczęśliwa jak teraz. Mam wspaniałą rodzinę i czuję się jak królowa otoczona moimi trzema wspaniałymi mężczyznami.

Agata, mama Wiktorka i Wojtusia (22.01.2004r.)

Mój bliźniaczy poród

- W czwartek będziemy rodzić, Pani Agnieszko - usłyszałam ciepły głos ordynatora, podczas porannego , poniedziałkowego obchodu lekarskiego.
- Słucham? Jak to , już, rodzić, przecież jeszcze prawie miesiąc do planowanego terminu?! - odezwałam się nieco zamętlona.
- No tak, ale nie możemy dłużej czekać. To będzie już naprawdę dobry moment na zakończenie ciąży. Dzieciaczki na pewno już sobie poradzą na tym świecie. A w Pani stanie wskazany jest, rzekłbym, pośpiech. - Uśmiechnął się przyjaźnie i wyszedł, zostawiając mnie z tą informacją sam na sam.

"Będziemy rodzić, będziemy rodzić...." brzęczało mi w uszach cały czas to zdanie. Tyle razy przez 8 miesięcy wyobrażałam sobie ten moment, tę chwile. Ale... przecież to będzie cesarka, a nie PRAWDZIWY poród. Połechtała mnie kobieca próżność - cesarka, co to za poród....! A gdzie skurcze, parcie, wysiłek... Byłam przez moment zła, że nie dotrwamy jednak do naturalnego finiszu. Ale z drugiej strony byłam już zmęczona szpitalem, gestozą, cholestazą, ....OK. Skoro dzieci są gotowe, to ja też. A PRAWDZIWY poród ....jeszcze kiedyś na pewno zdążymy przeżyć i taki cud świata. Przecież chcemy mieć jeszcze dzieci. Wszystko przed nami! "No Moje Aniołki - w czwartek się zobaczymy" Zrobiło mi się gorąco na sercu. Jak ja wytrwam do czwartku...?

Wytrwałam. Czwartek 20.01.2000 . Nawet ładna data urodzin - pomyślałam sobie chyba po raz pierwszy o czymś takim. Wcześniej nie wpadło mi to do głowy - termin planowy - 13.02.2000 - to miał być prezent urodzinowy dla Grzesia . A tak wyszedł prawie imieninowy dla mnie.

Grześ przyjechał raniutko. Idziemy - a raczej on idzie, a ja sunę się, toczę, turlam w kierunku sali operacyjnej. Znów mnie coś dopadło - sala operacyjna!!! Przecież to ma być poród!! Porodówki trochę bardziej w lewo. Mieliśmy rodzić razem... a tak..." - Zapraszam Pani Agnieszko. Zaczynamy RODZIĆ". - zabrzmiał trubalny głos ginekologa zza uchylonych drzwi. "- Kurcze , jak w supermarkecie, albo totolotku. Chwila stresu, adrenalinki... i już będą dzieci!!" - próbujemy z Grzesiem żartować, chociaż obojgu nam drży głos i wilgotnieją oczy. Ze szczęścia, strachu, emocji...? Chyba ze wszystkiego po trosze ! No dobrze, jeszcze tylko mocne przytulanko, buziaczki, głębokie spojrzenie w kochane oczy i.... idę rodzić, zostawiając Grzesia za zamkniętymi drzwiami sali operacyjnej. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że o mały włos, a byłoby to nasze ostatnie przytulanko, buziaczek, spojrzenie... BOŻE jednak JESTEŚ WIELKI!!!...

Kładę się na łóżku, wyginam jak kot i czuję zimno na plecach. "Proszę się nie poruszyć, zaczynam znieczulać". Jasne, że się nie ruszę, jestem sparaliżowana ze strachu. Za moment przestaję czuć połowę ciała. Nie czuję i nie widzę, bo zielona kotara skutecznie odgradza mnie od mojego brzuszyska, od Naszych DZIECI. Czuję szarpanie w okolicy brzucha, ale zaczynam się niepokoić, bo mimo znieczulenia trochę boli, ała, boli bardzo. Nic nie rozumiem! Lekarze też zaczynają nerwowo zerkać na mnie i moją reakcję. Słyszę jakiś płacz. "Ma Pani Synka." Nie dociera to do mnie tak naprawdę. Czuję coraz większy ból, szarpnięcia , zaczynam jęczeć, krzyczeć, płakać. Coraz więcej lekarzy nade mną. Nie słyszę już nawet płaczu drugiego dziecka... Odpływam...

"-Już po wszystkim, Robaczku"- widzę przez mgłę Grzesia. Stoi nade mną i głaszcze po głowie. "Mamy dwóch ślicznych synków. Są zdrowi i silni". Za chwilę pokazuje mi jedno zawiniątko "spójrz, to jest Kubuś"

Mignęło mi coś przed oczami. Zero emocji, zero uczuć! Chce mi się potwornie pić i... strasznie boli mnie brzuch. Zamykam oczy. Nic nie widzę.

"Pani Agnieszko... widzi mnie Pani?" Powoli podnoszę ciężkie powieki. Stoi przede mną kilku lekarzy. Jak biało. Jak w Niebie. "39,9 Panie doktorze" To siostra odczytała wynik z mojego termometru. "Niedobrze. Szybko proszę przywieźć USG. Musimy sprawdzić, co tam się dzieje." Boli, boli, boli. "Kurczę, tego się obawiałem, krew w jamie brzusznej! Szybko na salę, musimy znów Panią operować!". Słyszę to wszystko jak echo, jakby to nie dotyczyło mnie. "A teraz proszę wziąć głęboki oddech" - czuję na twarzy maseczkę. A jednak to chyba o mnie chodziłooooo. Zasypiam.

Gdzie ja jestem? Jest ciemno i potwornie mi zimno. Brrr, jak strasznie zimno. Przykrywają mnie kocami elektrycznymi. No już lepiej. Powoli odzyskuję świadomość. "Siostro pić" - to jedyne co pamiętam najlepiej. Potworne pragnienie. Zasypiam.

Ranek. Tak, to chyba ranek. Słoneczko rozświetla salę OIOMu. Grześ znów stoi nade mną i znów gładzi mi głowę. Jak tak dalej pójdziem to będę nad czołem łysa. Patrzy na mnie zmęczony, ale jakoś dziwnie. On nie patrzy, on się przygląda. Obok niego stoją dwie szpitalne kuwetki. To Nasze Skarby! Kładzie zawiniątka przy mnie na łóżku. Nie mogę ich nawet przytulić, bo tyle rurek ze mnie wystaje. Ale czuję, że to słoneczko za oknem cieszy się razem z nami - Alleluja!!!

I choć już nigdy w życiu, niestety, nie dane nam będzie jednak przeżyć Cudu Narodzin Dziecka - takich prawdziwych, naturalnych, ani nawet takich "sztucznych", cesarskich, to dziś wiemy obydwoje, że to co mamy - Siebie i Nasze Skarby, jest największym cudem, w jakim dane nam jest trwać.

Agniś

Copyright © 2003-2024 blizniaki.net.

Użytkownicy portalu nie mogą wykorzystywać tekstów do celów komercyjnych bez wiedzy i pozwolenia właściciela strony.
Kopiowanie, redagowanie i wykorzystywanie w innych celach publikowanych tu tekstów wymaga indywidualnej zgody właściciela strony.

2024-03-28 10:59:40 /home/tkacz/domains/blizniaki.net/public_html/app/flt/DBShutdownFilter.php (19) 8192 : Non-static method HPDO::closeConnections() should not be called statically, assuming $this from incompatible context uri: /konkurs_4.html a: ip: 34.201.122.150 agent: claudebot